poniedziałek, 19 stycznia 2015

Czerwiakow (Wiktor)

Dzisiaj wydarzyła się sprawa okropna i nie omieszkam Wam o niej nie opowiedzieć.

   Otóż, gdy byłem dzisiaj w operze, sztuką w pełni zajęty, w nosie zaczęło mnie swędzieć. Lornetkę swą na kolanach położyłem iii, apczchii!!! Kichnięcie jak kichnięcie. Zdarza się. Wycieram rękę w chustkę, już sięgam po lornetkę patrze przed siebie, a tam kto? Szanowny Pan Bryzżałow.      Co prawda na co dzień, nie mam z nim zbyt wiele wspólnego, ale dobre kontakty z ludźmi wyższą rangą warto mieć, a co jak by doniósł mojemu przełożonemu, Zinowjewowi?. Nie, nie może być. Za co ja rodzinę wyżywię? Pamiętam jeszcze jak, miesiąc temu zwolnił Nikolaja za spóźnienie się 15 minut. Pomyśleć tylko, że biedak tygodnia nie wytrzymał. Nie, STOP! Co ja w ogóle mówię. Tylko dzięki Zinowjewowi mam tę pracę, co ja robię? Przepraszam, wracając do tematu:
   W takim razie mówię "Dzień dobry panie Bryzżałow" i zaczynam przepraszać, ale co to?
Nagle słyszę jakieś złowrogie szepty, a potem "tak, tak nic się nie stało", ale ja przecież widzę że coś jest nie tak!
Myślę sobie "nie będę z siebie błazna robił przy ludziach", więc odpuściłem.
   W trakcie antraktu los się szczęśliwie złożył, że spotkałem go przy filarze, a że chamem nie jestem, to zagaduję. Niestety i tym razem słuchać nie chce. Zachowuje się jakby sprawa od dawna załatwiona była, ale przecież nie przyjął "przepraszam".
Myślę sobie "O nie, to już. Już po mnie. Pewnie donos chce na mnie złożyć". 
   Resztę przedstawienia jak na mrowisku siedziałem. Chciałem go przed budynkiem na chwilkę złapać, by domówić niedomówione. Niestety jak na złość Bryzżałowa już nie było.
 Przyszedłem do domu i zaczynam się Raissie mej zwierzać. Po wysłuchaniu całej historii, mówi: "Głupi, Ty. Idź do niego jutro i wytłumacz mu wszystko na spokojnie." Poszedłem spać, lecz zasnąć nie mogłem. Ciągle myślałem co mu jutro powiem.
    Wstałem wcześnie, jeszcze przed pracą. Wychodząc miałem wrażenie że żona się ze mnie za plecami śmieje, ale zignorowałem to. Są ważniejsze rzeczy do zrobienia. Przebyłem drogę z domu do biura Bryzżałowa w tempie szybszym niż lokomotywa od stacji do stacji, przez cały czas myśląc co mu powiem.
Otworzyłem drzwi zamaszystym ruchem. Na blisko ustawionych względem siebie krzesłach siedzieli jacyś ludzie, nie znałem ich i nie zależało mi na zawieraniu żadnych znajomości w zaistniałej sytuacji. Natomiast na przeciwko uchyliły się drzwi i usłyszałem z nich głos Bryzżałowa "Następny!". 
Chciałem się okazać kulturą, więc siadłem na zwolnionym miejscu i wziąłem do rąk gazetę. Po dziesięciu minutach "czytania" odpuściłem, nic z niej nie zrozumiałem, a w dodatku ręce zaczęły mi się trząść, aż jeden z czekających zapytał: "nic Panu nie jest?". Wtem usłyszałem pisk nie nasmarowanych drzwi, a następnie: brzuch, buty, ręce i łysinę Bryzżałowa. Dokładnie w tej kolejności. Skierował swój świdrujący wzrok prosto w moje oczy, oblał mnie pot. Z ledwością wstałem i nim cokolwiek zdążyłem powiedzieć krzyknął na mnie, czy zwariowałem. Pomyślałem sobie, że pewnie stało się u niego coś w pracy i postanowiłem chwilę poczekać.
Zaczaiłem się po drugiej stronie, tak bym pomyślał że odszedłem. Gdy załatwił już wszystkich czekających i sam wyszedł z gabinetu wstałem i ruszyłem za nim. jak spojrzał na mnie oczy miał tak przekrwiona i aż mu się na płacz zbierało, myślę sobie "Albo ma taki trudny dzień, albo mu tak przykro, że go nie przeprosiłem". Powiedział jeszcze "Czy Pan sobie ze mnie drwi?". Zacząłem się zastanawiać, co robię źle, ale kwiatów mu przecie nie kupię?.
Wtedy postanowiłem, że napisze mu list i wróciłem do domu. Nie wiedzieć czemu żony mej nie zastałem, pomyślałem że może i dobrze, bo co to za mężczyzna, co nawet przeprosić nie umie. Wziąłem pióro i papier, lecz nic napisać nie umiałem. Rzuciłem tym załamany i z myślą, że na nowo, jutro będzie trzeba go przepraszać zrobiło mi się słabo.
Dziś obudziłem się w nastroju dużo gorszym niż wcześniej. Jak zwykle mi się spieszyło, więc ubrałem się w najlepsza marynarkę i nie żegnając się nawet z Raissą wychodzę na dwór. Roztapiający się śnieg, co za okropieństwo! Ciszej tam dzieciaki! Ale mnie głowa boli!
Dobrze, to już te drzwi. Dziś w kancelarii nie ma nikogo. Dobrze się składa. Pukam, otwieram drzwi... Dzień dobry Panie Generale.  Przychodziłem wczoraj niepokoić Waszą Ekscelencję, nie po to, żeby drwić, jak pan był łaskaw się wyrazić. Przepraszałem za to, żem ocharkał. a drwić nie miałem zamiaru. Czyżbym nawet śmiał żarty stroić?… Bo jeżeli my sobie będziemy na żarty pozwalali, to żadnego szacunku dla osób nie będzie.  Co on teraz zrobi, widzę jak mu się usta ruszają, czyżby to uśmiech był?
...
Ale mi słabo
...
Co sięęę dzieje?
...
Gdzie ja właściwie jsteeeem?
Raiiisss...?
...

Brizżałow (Szymon W.)

Pewnego pięknego wieczoru wybrałem się do teatru „Arkadia” na operetkę „Dzwony korne wilskie”. W pewnej chwili na mojej ukochanej łysinie poczułem bardzo obrzydliwą rzecz, mianowicie były to resztki kataru z nosa osoby siedzącej za mną. Wziąłem chusteczkę, którą miałem pod ręka i wytarłem się nią, ponieważ czułem się bardzo zawstydzony, że na mojej szacownej głowie znalazły się czyjeś „gluty”, ktoś o mojej pozycji nie mógł sobie pozwolić na siedzenie w teatrze z „glutami na głowie, a poza tym było to obrzydliwe. Tą osobą co na mnie „nacharkała” był Iwan Czerwiakow, znałem go ale nie byłem pewien skąd. Byłem trochę zakłopotany no ale cóż, takie życie. Nagle jak Czerwiakow to zobaczył, zaczął głośno i ostentacyjnie  mnie przepraszać. Tak naprawdę Ci, którzy nic nie zauważyli, po jego głośnych przeprosinach wiedzieli o co chodzi. A tak naprawdę nic się nie stało-każdemu się zdarza. Chciałem po prostu do końca obejrzeć sztukę w spokoju i pokazać mu, że przecież to nic takiego. Następnego ranka poszedłem do pracy. Pracuję jako dyrektor departamentu komunikacji i jeżeli się spóźniam to wszystko zwykle siada. Przyjmowałem spokojnie kolejnych interesantów i myślałem spokojnie o kolejnych godzinach życia, a tu nagle zobaczyłem przed oczami Czerwiakowa. Krew mnie zalała, drugi raz słyszę przeprosiny. Czy on jest jakiś upośledzony? Wczoraj już mu wyraźnie powiedziałem, że przecież to nic takiego. Spławiłem go, nie dając mu dojść do głosu. Tak mijały mi w spokoju kolejne godziny pracy. Kończąc prace dość wcześnie, myślałem tylko o pysznym obiedzie, który muszę sam sobie na stare lata przyszykować. Jednak nagle przed moimi oczami znowu pojawił się jakiś mężczyzna-to znowu On-pomyślałem. Był to oczywiście Czerwiakow, znów głośno przeprasza i gestykuluje. W momencie gdy go ujrzałem straciłem cierpliwość, zwątpiłem w sens słowa „przepraszam”. Czemu On nie potrafi zrozumieć, że ja mu wybaczyłem tą drobnostkę? Najwidoczniej nie, więc zapytałem się go  z płaczącym wzrokiem "Czy pan sobie ze mnie drwi?". Myślałem że to już koniec użerania się z Czerwiakowem, ale nie, On dalej chciał mnie przepraszać. Kolejny raz do mnie przyszedł … nie wytrzymałem już. Odwiedził mnie i zaczął znowu się tłumaczyć. Miałem dość. Na stare lata użerać się z kimś tak głupim, po prostu nie wytrzymałem nerwowo i odkrzyknąłem "Precz stąd! „W końcu pozbyłem się go na dobre”-pomyślałem. Nie przyszedł nigdy więcej i słuch o nim zaginął, może to i lepiej. Może nie było najelegantsze z mojej strony krzyczeć „precz stąd”, ale cóż, nie wytrzymałem. W moim wieku nie chciałbym denerwować się na tak upierdliwego człowieka. To nie dla mnie. A Ty czytelniku co byś zrobił? Wytrzymałbyś czy zachował się jak ja?

Żona Czerwiakowa (Michał Ł.)

    Dziś mój mąż Ivan Dmitriewicz Czerwiakow wybrał się na sztukę pod tytułem"Dzwony Kornewilskie". Poprzedniego dnia zaproponował mi bym poszła z nim lecz odmówiłam , ponieważ wiedziałam , że mam parę rzeczy do zrobienia w domu.  Gdy mój mąż wyszedł z domu od razu wzięłam się za haftowanie obrusu na stół do salonu. Było to iście ciekawe zajęcie. Nie zauważyłam kiedy minęły 2 godziny , aż do momentu przyjścia pani Leokadii. Całkiem zapomniałam o jej wizycie ! Zostawiłam , więc moją robótkę i przywitałam się z nią serdecznie. Następnie plotkowałyśmy przy filiżance pysznej malinowej herbaty z konfiturami. Po około godzinnej pogawędce Leokadia wróciła do domu. Już chciałam wrócić do mojego haftowania , gdy mój mąż wrócił do domu. Zmartwiony podszedł do mnie i opowiedział co mu się przytrafiło.
-Czerwakow : Dobry wieczór , kochanie.
-Żona : Dobry wieczór , jak  Ci się podobało przedstawienie?
-Czerwiakow : Nie wyobrażasz sobie co się wydarzyło! Podczas gdy oglądałem przedstawienie zachciało mi się kichnąć i niechcący ucharkałem Cywilnego generała z wydziału komunikacji.
-Żona : OHHH! A znasz tego człowieka ?!
-Czerwiakow : W zasadzie . . . , to nie znam.
-Żona : Więc nie masz się czym martwić
-Czerwiakow :Przeprosiłem go , ponieważ czułem się niezręcznie.
-Żona : Dobrze zrobiłeś.
-Czerwiakow : Ale on powiedział żebym nie przeszkadzał , więc pomyślałem , że może czuć się urażony. Przeprosiłem go , więc jeszcze raz podczas antraktu , ale kazał dać mu spokój. Lecz widziałem , że " z oczu mu źle patrzy ".
-Żona : Co zamierzasz teraz zrobić ?
-Czerwiakow : Nie wiem.
-Żona : Powinieneś iść do niego i go przeprosić jeszcze raz , gdyż może pomyśleć , że nie umiesz zachować się w towarzystwie!
-Czerwiakow : " O to właśnie chodzi! Przeprosiłem go, ale on jakoś tak dziwnie . . . Ani jednego słowa nie powiedział na uspokojenie. Zresztą i czasu nie było na rozmowę. ".
    Nazajutrz mój mąż włożył nowy mundur i poszedł do Bryzżałowa.
Gdy wrócił opowiedział mi , że Bryzżałow ponownie zignorował jego przeprosiny. Stwierdził więc , że napiszę do niego list , ale zamiast tego następnego dnia znów poszedł do niego z wyjaśnieniem.
Gdy przyszedł ledwo przekroczył próg domu położył się na kanapie  i umarł.
To jest STRASZNE !

Mleczarz Probst (Laura)

To był dobry wybór...


Wunderli to stary, niedołężny człowiek. Po jednym dniu pracy wygląda jakby pracował bez przerwy już parę miesięcy.  Ludzie skarżą mi się, że spóźnia się z dostawą. Widać że nie wytrzymuje fizycznie, nie mam z niego żadnego pożytku tylko same problemy. Lecz pomimo to nie jęczy, nie narzeka. Rozmawiałem z nim parę razy, muszę przyznać, że jest to bardzo wartościowy człowiek. Jeszcze nigdy nie miałem do czynienia z tak inteligentnym i kulturalnym pracownikiem. Opowiada mi swoje życiowe historie, opowiada o swojej rodzinie. Pewnego wieczoru usłyszałem szlochanie, jednakże nie wiedziałem skąd dochodzi. W końcu znalazłem… to Wunderli płakał w swojej izdebce. Wiem, że nie powinienem mu przeszkadzać bo mężczyzna powinien płakać w samotności ale musiałem, nie dawało mi to spokoju. Podszedłem do Niego i zapytałem co się stało? Zwrócił swą twarz w moim kierunku. Wyglądał strasznie… oczy miał spuchnięte od płaczu. Opadł bezsilnie na moje ramie, a ja zszokowany przytuliłem go. Zaczął rzewnie płakać w moje ramie. Gdy się trochę uspokoił opowiedział mi o sytuacji ze swoim synem, o tym jak zachował się podczas licytacji. Gdy tego słuchałem łzy miałem w oczach i tak jakby coś od środka mnie ściskało. Nie potrafiłem zrozumieć dlaczego jego syn tak postąpił. Poszedłem spać ciągle myśląc o tej sytuacji, a gdy rano wstałem już rozumiałem. Najbliższej niedzieli zabrałem Wunderlego i pojechaliśmy do domu jego syna. Ani on ani syn oczywiście nic nie wiedział. Gdy dotarliśmy na miejsce Wunderli popatrzył się na mnie, a w jego oczach przeplatała się nadzieja i strach. Pomogłem mu wyjść z samochodu i zaprowadziłem do drzwi. Nie wiedział co robić, patrzył się na mnie błagalnym wzrokiem. Zapukałem więc do drzwi, a po chwili otworzył mi je jego wnuk. Przytulił dziadka i zaczął krzyczeć z radości. Zbiegła się całą rodzina wraz z synem Wunderlego. Zabrałem go na stronę porozmawiać o finansach. Powiedziałem mu, że dam mu za niego 160 franków. Z uśmiechem na twarzy uściskał mą dłoń godząc się na moją propozycję. Zostawiłem więc pieniądze i nie chcąc przeszkadzać domownikom wyszedłem bez pożegnania.

Syn Kuntza (Piotr P.)

Kuntz Wunderli (Julia)

Zamknięty w ciemnej komórce, zacząłem liczyć upływające sekundy. To pozwalało mi odwrócić swoją uwagę od bólu w nogach. Reumatyzm towarzyszył mi codziennie od 15 lat, dotykał w szczególności kolan, które od dłuższego już czasu były spuchnięte, a ja nie mogłem wyprostować nóg. Przez to zawsze byłem zgarbiony. 

Na 902 sekundzie do komórki wpadła smuga jasnego światła, przez uchylone, przez woźnego drzwi. W ręku trzymał szary kaftan zapinany na 5 okrągłych guzików. Mówił, że Radca kazał przywdziać mi ową kurtkę, bym ukrył swe wychudzone ciało, które mogłoby odstraszyć potencjalnych gospodarzy. 


Gdy zapiąłem ostatni guzik woźny spojrzał na mnie i po chwili zdjął z swej szyi efektowną niebieską chustkę. Wiążąc ją na mnie dodał, że w życiu u nikogo nie widział tak cienkiej i chudej szyi jak moja. Powiedział, że zawsze powinienem ją maskować, ale rzeczy muszę mu oddać zaraz po licytacji. Wychodząc po raz ostatni omiótł mnie wzrokiem od góry do dołu i dodał, żebym zapanował nad moimi kolanami, bo wyglądam przez nie jak indyk w Święto Dziękczynienia. Niewiele się mylił. 

Światło zniknęło wraz z zamknięciem drzwi- które swoją drogą należałoby porządnie naoliwić- w małym pomieszczeniu znów nastał półmrok, a mnie zaatakowały myśli. Zacząłem się cały trząść... W końcu, jak ma czuć się człowiek, który już za chwilę zostanie sprzedany, zlicytowany?!  W dodatku przez ludzi, których doskonale zna, których widuje na co dzień. Z sali dobiegają urywki zdań przemowy Radcy. Teraz myślę już tylko o tym, aby zaprezentować się na tyle dobrze, by nie zawieść gminy. W której wystawienie człowieka na aukcję nazywają to miłosierdziem - hmm. Znów słyszę skrzypienie drzwi, woźny wrócił. Wiem, iż tym razem wrócił po mnie.

 Powoli wstałem ze starego dębowego stołka i poruszając się w stronę sali starałem się uspokoić i zapanować nad swoim ciałem, by móc wypaść jak najlepiej. Nie było to jednak takie proste. Cały byłem rozedrgany emocjami i myślami, które nieustannie atakowały mój umysł, duszę i ciało. W końcu dotarłem na wyznaczone miejsce i stanąłem przed tłumem, jednak głowę skierowaną miałem w podłogę. Nie wiedziałem, że tak ciężko będzie mi spojrzeć, im w twarz. Resztę aukcji, pamiętam jak przez mgłę. widziałem tylko drewniane jasne deski i od czasu do czasu docierały do mnie głosy. Komentarze zgromadzonych, boleśnie opadały na moją twarz, czułem piekące boleśnie uszy i policzki. Byłem jak zwierzę w potrzasku, ludzkie zwierzę...

Jedyny taki moment, który pamiętam wyraźniej to ten, w którym zapalił się we mnie promyk "głupiej" nadziei. Była szansa, że mój syn wygra licytacje, jednak cena szybko" wymiotła" go z ssali, a ten zgasły szybko promyk mojej szansy przypieczętował cieniutki głosik mojego wnuka. Wołał "Dziadziuś, dziadziuś!" i wtedy poczułem jak moje serce boleśnie rozpada się na pół, a potem cały ja na milion kawałków.  Jestem już stary, a nadal naiwny jak dziecko- pomyślałem. Przekonałem się jednak, że nawet najdrobniejszy zawód, w każdym wieku rodzi te same odczucia, cierpienie budzi taki sam ból. Nieważne jak nierealne i głupie są nasze nadzieję, zawsze mają podobny wymiar, podobne oczekiwania.

Jedyne co jeszcze resztką sił podtrzymywało mnie na duchu, to to, że wśród ludzi nie dostrzegłem mleczarza, który dość często przychodził na aukcje i zawsze je wygrywał. Nie był on przyjaznym człowiekiem, a zlicytowanych traktował niezwykle przedmiotowo, nie miał do nich szacunku, ani nie odczuwał współczucia. Ludzie się go bali i rozstępowali na jego widok. Nie był to jednak respekt lub szacunek z ich strony. Pewnego dnia doszły mnie słuchy, że jeden z jego poprzednich parobków powiesił się u niego na strychu. Na samą myśl o tym serce podchodzi mi do gardła. Ludzie gadali, że jedzenie dawał raz na tydzień i nie raz podnosił rękę na starszych ludzi. Ponoć gdy stary Gabrowski zachorował na zapalenie płuc i nie był w stanie rozwieść mleka, mleczarz schłostał go tak, że biedaczek do dziś nie wydobrzał i nie może wstać z łóżka. Plotek, było wiele, ale  ja wolałem nie przekonywać się o ich wiarygodności. 


Jak więc w końcu się u niego znalazłem? Niektórzy nazywają pechem, nieszczęściem, niepomyślnością losu, to, że zjawił się  w ostatnich chwilach licytacji.  W tym momencie moje życie przybrało zupełnie nowy wymiar. Wyobrażenia o mojej starości legły w gruzach. Każdy kolejny dzień budzi we mnie strach i lęk przed jutrem.

 Od teraz znowu liczę, sekundy, minuty, godziny. Do kolejnej aukcji na której pojawi się mleczarz, tutaj każdy wie co będzie to oznaczało...                                         

Kowal (Szymon H.)

Miałem poważny problem z pewnym chłopcem... Muszę wam o tym opowiedzieć!

Pewnego dnia, gdy pracowałem w kuźni, przyszedł do mnie pewien chłopiec... Chyba Antek się nazywał. Ale nie przyszedł sam, była z nim wdowa. Trochę mnie zdziwiła ich wizyta w tym miejscu, no bo po cóż mieli by oni do kuźni przychodzić?! Ale jak się od nich dowiedziałem, przyszli w sprawie chłopca. Chciał on bowiem pracować w kuźni. Tak się składało, że akurat potrzebowałem dodatkowej pary rąk do pomocy chłopakom w kuźni, więc zgodziłem się wziąć chłopca do kuźni. Warunkiem zatrudnienia było to, że będzie pracował u mnie przez 6 lat. Na początku wydawał się być smutny i widziałem, że czuje się nieswojo, ale następnego dnia wszystko wróciło do normy.
Gdybyście go widzieli, gdy pierwszy raz zobaczył pracę w kuźni... Był szczęśliwy, BA, zachwycony! Od razu chciał wziąć narzędzia do rąk i zacząć pracę! Ale nie tak prędko... Ostudziłem nieco jego zapał tłumacząc mu, że nie będzie od razu wykłuwał narzędzi. Jego zajęciem było dokładanie węgla do pieca, a nie zabieranie się za kowalstwo! Nie mógł bym dać mu innego zajęcia, bo co by było, gdyby kiedyś nauczył się szybko kowalstwa i by sam kuźnię otworzył? Co ja bym w tedy biedny zrobił?! Całą moją pracę bym stracił, cały mój dorobek! Ale nie dopuszczę do tego, ten chłopak jak i inni kowale w tej kuźni nie będą lepsi ode mnie! A tak swoją drogą, to wytrzymać w takiej kuźni jest ciężko. Wszędzie pełno pyłu... i ten gorąc! Ale ja się o to martwić nie muszę. Bo czasami, nawet dwa razy w tygodniu przychodzi do mnie sołtys, mój kolega z drugiego końca wsi i idziemy razem, zęby przepłukać do karczmy. Ojj co by to było za życie, gdyby nie te nasze wyjścia. To dzięki nim jeszcze wytrzymuję z tą bandą nieusłuchanych chłopaków! Ale ja im dam, to dzięki mnie wyrosną na porządnych ludzi! Ale najgorszym chyba dniem w moim życiu był dzień, kiedy po powrocie z karczmy do kuźni usłyszałem od chłopaków, że Antek, ten mały nicpoń, zrobił coś niesłychanego! To on, samemu podkuł jednego z koni! To ja specjalnie wymyślałem mu takie prace, ażeby nawet nie zbliżał się do młotka, a on, całkiem sam, nauczył się tego, czego ja się uczyłem całe życie! I to w tak krótkim czasie! I co ja biedny mam teraz zrobić? Jedyne co mi pozostało, to zwolnic go, najszybciej, jak to będzie tylko możliwe... Dałem mu jeszcze przez pół roku pracować u mnie, a później nie miałem już wyjścia i musiałem go zwolnić. Przez te pół roku, ażeby się chłop nie marnował, rąbał drewno do pieców i miał nawet zakaz zbliżania się do kuźni. Po tym czasie wrócił z wdową do domu. Ilem ja miał przez niego nerwów... Już nawet bałem się, czy nie będę musiał kuźni zamknąć... No ale na szczęście wszystko jednak się jakoś ułożyło, a ja dalej pracuję tylko z tymi, którzy nie umieją zbyt wiele i lepiej, ażeby tak pozostało. 

Antek (Sara)

   Moja historia zaczęła się dość niepozornie. Urodziłem się w małej wsi. Już od małego uczono mnie dyscypliny i tego, że muszę być posłuszny ojcu i matce. Ojca jakiś czas temu i tak drzewo w lesie przygniotło, więc matka z wujem Andrzejem się zadawała. Właściwie można powiedzieć, że sam się do nas wprosił i ona sama nie miała chyba nic do gadania, bo w sumie jej to na rękę, że ma od niego pomoc. Nigdy za nim specjalnie nie przepadałem, ale cóż ja mam do gadania. Ino bym po nosie dostał. A i potem pewnie i by mi w jego oczach ubyło. Nie opłacało mi się wtrącać w rodzinne relacje.
   Matka mnie i rodzeństwa nigdy nie doceniała, jeśli chodziło o naszą przyszłość. Ino do roboty na polu nas zaganiała. Ja odkąd wiatrak za Wisłą za młodu zobaczyłem, tylko praca młynarza mi w głowie. Nie szło mi tego nijak z głowy wybić, toteż mi zawsze matka powtarzała, żem głupi. Ale się uparłem, więc mnie pewnego dnia do szkoły posłała, o czym będę opowiadał.
    Zacznę od tego, że do dziś dzień pamiętam swoje pierwsze chwile w szkole. Byłem strasznie podekscytowany. Byłem bowiem święcie przekonany, że mnie tam nauczą wiatraki stawiać. Rzeczywistość okazała się być niestety nieco inna. Myślałem, że będzie przy tym choć trochę zabawy. Okazało się jednak, że w szkole muszę być najgrzeczniejszy, jak tylko potrafię. No i nie mogę się zbytnio z tłumu wybijać, bo bym dostał lanie. Pewnie nie tylko od nauczyciela, który i tak nazbyt często pastwił się nad nami. A to wyzywał od głąbów, a to tłukł linijką, za głupoty. Nie mogę zrozumieć go do teraz, ale nigdy mu o tym nie powiem, co by się na mnie biednego nie uwziął. Doskonale pamiętam, kiedy w pierwszy dzień szkoły chciałem się wykazać. Uczył nas wtedy dwóch pierwszych liter alfabetu. Kazał klasie powtarzać za nim, jak się je wymawia. Najpierw napisał na tablicy drukowaną, dużą literę ,,A". Posłusznie powtarzaliśmy za nim wymowę. Chciałem zostać zauważony, więc krzyczałem w tłumie najgłośniej jak potrafię, starając się pięknie wymówić literę. Jakiż był mój zawód, kiedy to nic nie mówiąc, nauczyciel nie pochwalił nikogo i przeszedł do kolejnej litery. A ja przecież tak bardzo się starałem! Dodało mi to jednak determinacji i postawiłem sobie za cel, zostać tym razem zauważonym i docenionym. Toteż kiedy wszyscy mieli powtarzać ,, be", ja zrobiłem to najgłośniej, nak mogłem. Nauczyciel co prawda zauważył mnie, ale za to dostałem wtedy od niego pierwszy raz lanie za to, że rzekomo beczałem na lekcji. Więcej już nie chciałem ,, beczeć". Jakże wielkie było moje zdziwienie, kiedy sam kazał mi to zrobić chwilę później. Nie rozumiałem tego. Najpierw kazał mi milczeć, a potem robić to samo...? Postanowiłem już się nie odzywać na wszelki wypadek, bo pomyślałem, że może chce mnie jakoś sprawdzić. Za milczenie też dostałem po nosie. Za to do od tej pory dokładnie pamiętam to, że ,, B wygląda, jak precelek, a jego wymowa, to ,,be". Byle nie przesadne i ofensywne, co by mi się od nikogo w przyszłości za to już nie oberwało. Choć myślę, że w stawianiu wiatraków mi się ,, beczenie" nie przyda.
   Uznałem, że co by matka nie mówiła i tak się tego nauczę, postawię wiatrak i zdobędę żonę, żebym mógł ją tłuc, jak na prawdziwego młynarza przystało. W szkole i tak mnie niczego przydatnego nie nauczą, ale chodzę, aby mi matka spokój dała i w pole nie goniła.

Widz w cyrku (Kuba S.)

Dziś byłem w cyrku. Przeżycie to było niesamowite, musze sie z Wami nim podzielić!

     Był dzień jak każdy inny. Byłem już po pracy i postanowiłem wybrać sie do cyrku. Doszedłem chwilę przed godziną ósmą.  Tłumy już czekały, żeby tylko dostać sie do środka i móc zająć jak najbliższe scenie miejsca. Na dworze panowała ciemność, jednak przed cyrkiem robiło się coraz jaśniej.
     Mnóstwo pochodni przed bramą robiły już wielki podziw... Jednak kiedy zasłona została ściągnięta i można było wejść, zdałem sobie sprawę, że to było nic!  W środku było jasno jak w południe na dworze, a wszystko dzieki wielkiemu żyrandolowi, który był zawieszony bardzo wysoko nad ziemią!  Chwilę stałem w miejscu, jednak szybko zrozumiałem, że musze iść zanim każdy zajmie mi miejsce i nic już nie zobacze, więc poszedłem najszybciej jak umiałem i siadłem niemal z przodu. Każdy widz w środu nerwowo oczekiwał na rozpoczęcie, ich wyrazy na twarzach były różne.  Twarze niektórych w ogóle nie wyrażały uczuć, nastomiast kobietą oczy prawie wyskoczyły. Dzieci prawie trzęsły sie z niecierpliwości. W tłumie słyszałem, że jeden z cyrkowców o imieniu Sachem, który podobno został przygarnięty po napadzie na Chiavatte i został jednym z cyrkowców. Odnosiłem wrażenie, że z kolei inna część tłumu tylko czekała tylko, żeby pokazać swoim żoną, że takich jak Sachem własnoręcznie wybijali 15 lat temu. W końcu wszystko się zaczyna!  Na scene wysypała się gromada osób w dziwacznych strojach i ustawili sie w dwóch szeregach. Nagle z pomiędzy szeregów wybiega przepiękny koń bez siodła! Jakby tego było mało, to obok niego znajdowała sie tancerka Lina, która poruszała się z gracją wstążki na wietrze!  Za tancerka pojawia sie jeszcze kilka klaunów, lub błaznów - sam nawet nie wiem jak ich nazwać. Kiedy oni bili sie po twarzach, masztalerze ustawili wysokie kozły na dwóch końcach sceny, które sięgały żyrandolowi.   Lina tańczy przecudownie, ślepia innych wpatrzone są w nią jak w obrazek.  Po dłuższej chwili wszyscy już klaszczą głośno,a część pierwsza dobiega końca.  Po prostu to było coś przecudownego! A to dopiero był początek. Nagle z wielu ust zaczyna wydobywać się imie: Sachem! Sachem! Sachem!  Oczywiście automatycznie dołączyłem się do reszty, bo przecież tyle osób o nim mówiło, więc musiał być niesamowity. Pojawia się nagle czerwone światło na całej scenie... Czekałem w ogromnym napięciu na jego wejście. Zauważyłem osobe która wychodzi, ręce i wiele innych części ciała zaczęła mi się pocić... Jendak co to!?  Ku moim oczom pojawił się dyrektor grupy, który poprosił nas widzów o zupełna ciszę, ponieważ Sachem był bardziej zdenerwowany niż zazwyczaj...
Przyprawiło mnie o niemały strach, zastanawiałem się czy on w ogóle może pamiętać co tutaj się działo... Przecież od małego wychowywał sie w grupie Hon. M, gdzie w większości byli sami Niemcy.  Nagle świst! Moje przemyślenia nagle odeszły w dal, bo na scenie pojawił sie Sachem. Jego postać była rzeczywiście przerażająca. Wszyscy wraz ze mną siedzieli cicho wpatrzeni w postać Indianina.  Na pierwszy rzut oka widać, że zasługuje na miano wodza.  Chodził dumnie w płaszczu z białych gronostajów. Jego twarz wykuta, była podobna do orła.  Na tej twarzy rzucały się oczy, które miały błysk w sobie. Nie mogłem po prostu oderwać wzroku od niego!  Jego ślepia patrzyły się na tłum, zupełnie jakby chciał wypatrzyć swoją ofiarę.  W sumie wszystko sie zgadzało.  Zły wódz, który jest uzbrojony od stóp do głowy szuka ofiary. Kiedy o tym pomyślałem, serce niemal mi się zatrzymało. Za jego pasem miał topór i nóż, tylko w ręku zamiast łuku miał drewniany drąg, którym utrzymywał równowagę na linie. Nagle zatrzymał się na środku sceny i krzyknął ile tchu miał w płucach.  Nie wiedziałem co zrobić. Przez chwilę przeszło mi przez głowę, żeby uciekać.  Nawet sam dyrektor wyszedł na scene do Sachema. Wydaje mi się, że mówił coś, żeby go uspokoić, ponieważ Sachem nagle zrobił się łagodny i poszedł na linę.  Wszyscy patrzyli się w górę.  Z tego co widziałem, wódz był wpatrzony w żyrandol, chyba dlatego, żeby sie nie rozpraszać.  W niektórych momentach nie bylo nawet widać liny.  Dodawało to efektu, ponieważ czasami miałem wrażenie, że idzie w powietrzu.  Jego ręce przypominały mi skrzydła jakiegoś ptaka.  Kilka razy zachwiał się na linie.  Zrobiło mi sie w pewnym momencie nawet niedobrze z nerwów.  Kiedy dotarł już na drugi koniec liny z jego ust wydobyła się głośna pieśń wojenna. (tak myśle)  Najdziwniejsze było to, że Indianin śpiewał po Niemiecku. Można było ją nawet zrozumieć.  Był to w połowie śpiew, a w drugiej żałobne jęczenie. Jednak wszyskto było chrapliwe, pełne grozy.  Jego słowa opowiadały wydarzenia, które miały tu miejsca 15 lat temu. Wszystko było pełne emocji.  Jendak to nie był koniec. Bujał sie na drucie a jego głos był chrapliwy i przypominał jakieś dzikie zwierzę. Zerknąłem na twarz dyrektora i przeraziłem się jeszcze bardziej, widać było, że sam był zaniepokojony... W cyrku nikt już sie nie odzywał, ale wódz wył dalej. "Z całego pokolenia zostało jedno dziecko. Było ono małe i słabe, ale przysięgło duchowi ziemi, że się zemści. Że ujrzy trupy białych mężów, niewiast, dzieci - pożogę, krew...."   To były jego ostatnie słowa, które były niczym ryk wściekłości. W tym momencie milion pytań było w mojej głowie... Co on może zrobić ? Pozabija nas wszystkich? Tak samemu? Czy może być do tego zdolny? Co robić!? Bronić sie czy uciekać? Zostać czy wyjść?  Nagle wskoczył na kozła pod żyrandolem i podniósł drewniany pałąk! Myślałem, że rozbije żyradnol i zaleje cały cyrk nafta...
                 Nagle zeszkoczył! Wodza nie ma!  Wyszedł i wszedł, jednak z miską, która skierował w naszą stronę i prosi o jakieś pieniądze.  Wrzuciłem mu całego dolara, nie mogłem mu przecież odmówić. Po wszystkim wyszedł.  Każdy wychodząc z cyrku wszystko komentował, jednak ja cały czas o nim myślałem. Czy wszystko było zaplanowane? Czemu zostawił nas wszystkich bez zakonczenia? Co by było dalej ?  Sam nie mogłem odpowiedzieć sobie na te pytania... Nurtowały mnie jeszcze dobre kilka godzin później.


Dyrektor cyrku (Asia)

Minęło już parę dni od naszego występu w Chiavatcie, a ja wciąż nie mogęwyjść z podziwu do osoby, która cały ten występ zaplanowała- mnie. To stopniowanie napięcia, ten pomysł i to wykonanie- nieziemskie. Widzowie byli wniebowzięci, a co za tym idzie nie szczędzili datków. Ze względu na to, że nie miewałem ostatnio czasu na dokładne opisanie tego wydarzenia zrobię to w tym momencie. Najpierw na scenę wyszła Lina, najlepsza tancerka konna w całym moim cyrku. Jej występ kompletnie zauroczył widzów, ale nie na niego publiczność najbardziej czekała. Na występ przybyli wszyscy honoraries Antylopy przebywający akurat w mieście, ale nie po to, aby oglądać występ Liny. Te wszystkie znakomite osobistościznalazły się tam tam po to, aby zobaczyć dumę mojego cyrku- ostatniego z Czarnych Wężów, nieustraszonego sachema- Czerwonego Sępa. Po występie tancerki na scenę wyszedłem ja. Wygłosiłem piękną mowę mającą ostrzec widzów przed jakże groźnym sachemem. Gdyby nie moje niezawodne opanowanie i spokój, gdyby to ktoś inny wygłaszał tą mową całe przedstawienie zostało by zruinowane przez tego kogoś. Tylko ja byłem w stanie tak dobrze grać przed tymi ludźmi nie śmiejąc im się przy tym w twarz. Kolejną postacią, która pojawiła się na scenie był tak długo oczekiwany prawdziwy indyjski człowiek, wielki sachem, Czerwony Sęp. Kiedy widzowie drżeli w przerażeniu ja mogłem im się tylko przyglądać, oczywiście perfekcyjnie ukrywając moje rozbawienie ich zachowaniem. Indianin wyglądał doprawdy dostojnie w tym białym, gronostajowym płaszczu, który przykazałem mu na tę okazję założyć. Pióra na jego głowie chwiały się, chociaż nie, one zdawały się unosić na niewidzialnym wietrze w miarę sachemowych kroków. W całym namiocie cyrkowym, kojarzącym się widzom w tym momencie zapewne z wielkich rozmiarów wigwamem bardzo wyraźnievsłychać było głos indianina wykrzykujący bojowy okrzyk klanu Czarnych Wężów- "Herr Gott!". Udałem, że uspokajam sachema. Emocje tłumu sięgały niemalże zenitu. Niemalże. Wódz jednak nie wyglądał na uspokojonego. I dobrze, tak to przecież zostało od początku zaplanowane. Indianin pewnie wszedł na rozwieszony wysoko drut na tyle cienki, by go nie było widać z pewnej odległości, ale na tyle mocny, aby się nie zerwał podczas popisiu sachema. Mniej więcej w połowie drutu Czerwony Sęp zatrzymał się i zaczął śpiewać. Jego silny, nieco chrapliwy głos niósł się echem przerażając widzów i wprawiając ich w jeszcze większe osłupienie. Wszystko dlatego, że indianin śpiewał po niemiecku. Ten wspaniały pomysł przyszedł mi do głowy przez przypadek, ale występ wywołał zamierzony efekt. Kiedy pod koniec piosenki wódz zeskoczył z liny widzowie byli przekonani, że zamierza on zalać cyrk potokami płonącej nafty. Ci ludzie okazali się tacy przewidywalni... Emocje sięgnęły zenitu. Sachem powrócił do namiotu cyrkowego, a na trzymaną przez niego tacę posypsły się liczne datki.

Gdyby nie ja, to dziecko, ta sierota, sachem, Czerwony Sęp byłby nikim. Gdybym nie znalazł go i nie przygarnął do mojego cyrku nic by nie osiągnął. Powinien być mi wdzięczny. A on, zamiast tego wymyka się z obozu naszej trupy by się upić... Ale nie wyrzucę go. Nie mogę. To gwiazda mojego cyrku. A ja nie upadnę tak nisko, jak on upadł pozbywając się go.

Sachem (Natalia K.)



Wywodzę się z osady indyjskiej zwanej Chiavetta.
Chiavetta to dawna stolica Czarnych Wężów .
Mieszkańcy Chiavetty zostali wymordowani a stolica została spalona przez osadników z Berlina , Grundenau i Harmonii.
Na szczęście ja przeżyłem .
Przygarneła mnie grupa cyrkowa w której z czasem stałem się pierwszym akrobatą chodzącym na wysokości po drucie .
Gdy stoję na sali ludzie siedzący na widowni wołają moje imię które brzmi Czerwony Sęp .
Stoję dumnie mam na sobie płaszcz z białych gronostajów , na głowie pióropusz , za pasem topór i nóż do skalpowania, a w rękach trzymam długi drąg  który pozwoli mi na utrzymanie równowagi .
Moja twarz wygląda jakby wykuta z miedzi przypomina głowę orła a oczy złownego spoglądają po widowni.
Zanim wchodzę na drut wydaję z siebie okrzyk wojenny moich przodków, chwilę później
Szybko wskakuję na drut i zaczynam swą pieśń wojenną .
Słowa pieśni wywołuja u słuchaczy strach , moje ruchy i spojrzenia wyzwalają panikę mam wrażenie że zaraz wszyscy uciekną dlatego zeskakuję z  drutu i znikam .
Kiedy znowu się pojawiam z blaszaną miską , proszę o datki , zmęczony i zziajany .
Czuje że kamień spadł ludzią siedzacym na widowni  z serca ,że nie zemściłem się na nich za moich przodków .
Tak wyglądam .

Handlarz starzyzną Żyd (Mateusz)



         Ja to jednak mam ścięście!!!!!!! Spredałem najgorszą rzecz jaką kiedykolwiek miałem!!!! A mianowicie była to bardzo zniszczona kamyzelkia, którą spredałem za pół rubla . Może opowiem wśistko od początku.
      Nie jestem do końca prekonany ale wydaję mi się żze był to 29 lyistopad. Wiem na pewno, że było wtedy strasznie zimno i padał śnieg. Z samego ranka, gdy prysedłem na dziedziniec aby spredać parę rzeczy, pewna młoda kobieta poprosiła mnie do sjebie. Chciała abym kupił od niej parasolkę i okropnie znisconą kamyzeilkie. Widziałem, że zależało jej na spredaży tych rzeczy, dlatego też postanowiłem kupić je od niej. Za parasolkę dałem dwa zlote natomiast za kamizielkie to aż wstyd się pryznawać, ponieważ ona nie była warta swojej ceny, a mianowicie cterdziestu groszy. Łudziłem się, że komukolwiek ją spredam, no ale skoro ją kupiłem to musiałem chociaż troszkę się postarać żeby to coś spredać. I tak jak zawsze poszedłem na dziedziniec i tam krzyczałem w niebogłosy -Handel, panowie handel!.. Nagle usłyszałem, że ktoś mnie woła. Był to pewien mężczyzna, niestety nie pamiętam jak wyglądał, bo ja nie mam zbytnio pamięci do twarzy. Jednak najbardziej z tego spotkania utkwiło mi w głowie to, że kupił ode mnie tą starą, brydką kamyzielkie. Podszedłem do niego i od razu zaproponowałem mu parasolkę, którą pred chwilką sam kupiłem. Jednak on był bardziej zainteresowany tą znisconą kamyzilkią, którą prez przypadek upuściłem przed nim, gdy chciałem mu pokazać wszystkie zalety tej parasolki, ponieważ byłem święcie prekonany, że to właśnie ten predmiot chciał ode mnie kupić. Cały czas pytał mnie o cenę tej kamyzielkii. Pomyślałem sobie że skoro dałem za nią cterdzieści groszy, to muszę trochę na niej zarobić, no bo za co kupie coś do jedzenia. Powiedziałem mu, że chce za nią jednego rubla, ocywiście nic mu nie wspomniałem o tym, że jest ona bardzo zniscona, no bo bałem się, że się rozmyśli i nie kupi jej ode mnie, a innego kupca na pewno nie znajdę szybko. On jednak nie zgodził się na taką cenę i zaproponował mi za nią pół rubla. Nie byłem z tej decyzji zadowolony, ponieważ nie zarobiłbym za nią zbyt dużo, więc próbowałem go prekonać, żeby dał mi za nią więcej. Jednak on uparcie nie chciał. Pomyślałem sobie że i tak innego kupca na nią nie znajdę, no bo kto by chciał kupić taki rupieć, więc po długim namyśle zgodziłem się na tą cenę. Gdy on sięgał do kieszeni po piniądze, pszypomniałem sobie, że przecież coś mogło zostać w jakiejś kieszeni, może ktoś zostawił tam parę rubli, bądź też jakiś inny cenny predmiot, który mógłbym później spredać. Szybko wyrwałem mu tą kamyzielkię z rąk i zacząłem preglądać wszystkie kieszenie. Niestety nic nie znalazłem. Kupiec był bardzo zdziewiony moim zachowaniem, no ale trudno mu się dziwić. Dał mi te pół rubla, pożegnał się ze mną i zaczął zamykać drwi. Próbowałem go jeszcze ubłagać, aby dał mi jeszcze z dziesięć groszy, bądź kupił jeszcze coś ode mnie. Jednak on nie był zainteresowany żadną z moich propozycji.
         I tak to wyglądało. Dziwie się jeszcze do dzisiaj po co mu była ta kamyzielkia, skoro była tak zniszczona, że wyjść w takiej rzeczy na miasto to wstid. Nawet ja nie wiem dlaczego ona była aż tak podarta i brudna, zresztą już mnie to nie powinno interesować, ponieważ pozbyłem się jej z czego się bardzo cieszę. 


Sąsiad małżeństwa (Natalia C.)

Zima stawała się coraz bardziej sroga. Biały puch otulał całą okolicę, a szron ozdabiał szyby budynków. Pijąc gorącą herbatę, z fascynacją wpatrywałem się w zimową aurę. Skupiłem wzrok na dwóch postaciach, usiłujących przedostać się przez zwały śniegu. Przypomniało mi się małżeństwo, które jeszcze do niedawna mieszkało w naszej kamienicy. W tym momencie spojrzałem na starą, zakurzoną kamizelkę rzuconą niedbale na drewniany stół. Za każdym razem, gdy na nią patrzę, wspominam dwoje ludzi, którym do szczęścia brakowało jedynie siebie. Niestety los zadecydował inaczej i ich rozdzielił. Mąż umarł na suchoty, a żona się wyprowadziła. Nie słyszę już pełnych troski słów Pani skierowanych do Pana, aby udał się na spoczynek, które codziennie wypowiadała zanim zegar wybił pierwszą. Nie zobaczę już ich śmiejących się razem, czy z miłością troszczących się o siebie nawzajem. Chociaż kto wie, może teraz są razem ze sobą i żadne przeciwieństwo losu już nigdy nie stanie im na drodze? Nagle poczułem, jak w mieszkaniu robi się coraz zimniej, dlatego też podrzuciłem drwa do pieca i otuliłem się dodatkową warstwą szorstkiego koca. Usłyszałem, jak z korytarza dobiega stukot obcasów i tubalne śmiechy dwójki ludzi.W tym momencie zegar wybił pierwszą. A ja, naiwny czekałem jak co dzień. Tylko na co? Za każdym razem nasłuchuję z nadzieją, że chociaż raz jeszcze usłyszę ich głosy. Ludzi całkiem mi obcych, a jednak miałem wrażenie, że nie do końca. Gdy ich obserwowałem za każdym razem dawali mi takie poczucie, że z każdej trudnej sytuacji jest jakieś wyjście, że choćbym przeżywał bardzo trudne momenty, mam walczyć do końca, a teraz ich nie ma... Czuję taką pustkę w sobie. Czuję, ze straciłem bliskie osoby. Śmieszne, prawda? Przecież ich nie znałem, a oni mnie.Opuszkami palców dotknąłem szorstkiego materiału kamizelki. Moje palce pozostawiły ślad na miękkiej strukturze materiału. Nie wiem, dlaczego czuję dziwny niepokój, przecież prawie ich nie znałem...

Żona (Sasza)

       Pewnego razu, wraz z moim mężem przeprowadziłam się do kamienicy. Tam dopiero zaczęła się moja historia. Mieszkałam niedaleko miasta, w którym często bywałam, bo dawałam tam lekcje. Mój mąż był urzędnikiem i większość swojej pracy wykonywał w domu. Bardzo go kochałam, co prawda był niski i dość pulchny, (totalne przeciwieństwo mnie jeżeli chodzi o wygląd) ale to była największa miłość mojego życia. Jednak nie udało mi się z nim stworzyć porządnej rodziny, nie miałam dzieci.
        W wolnym czasie lubiłam szyć, kiedy to robiłam, mąż często dotrzymywał mi towarzystwa.
         Nie byłam w zbyt bogatym małżeństwie, nie zarabiałam dużo, (mąż też nie) ale pomimo tego często jadałam z mężem obiad na mieście. Raz na jakiś czas chodziłam z małżonkiem na wspólne spacery, podczas których zazwyczaj jadłam z nim pierniki.
         Tajemnicą mojej rodziny była Kamizelka. To przez nią żyłam w kłamstwie.

                                                                             * * *

          Pewnego dnia Pan - czyli mój mąż (często tak na niego mówiłam, bo miałam do niego duży szacunek) poczuł się gorzej. Ciekła mu krew z ust. Postanowiłam wtedy zawołać lekarza, żeby zbadał mojego męża. Bardzo martwiłam się o małżonka, bo nie chciałam go stracić.
          Lekarz próbował mnie uspokoić. Mówił, że to pewnie objawy jakiegoś jesiennego przeziębienia, a krew może być z nosa. Pomimo tego, że jego słowa wyglądały i brzmiały pewnie, to i tak domyślałam się, że lekarz wykrył u męża nieco poważniejszą chorobę.
          To właściwie od tamtej pory zaczęły się kłamstwa.
           Pan coraz bardziej chudł, a ja chcąc go uspokoić, skracałam pasek od jego kamizelki. Po pewnym czasie jednak się okazało, że on sam też zauważał zmiany w swojej wadze i żebym się o tym nie dowiedziała zaczął przeszywać w kamizelce łączenia i guziki.
           Choroby jednak się nie dało oszukać, była zbyt poważna, ale tylko majstrowanie przy kamizelce podnosiło mnie na duchu. Mimo starań, zimą Pan zmarł. W rozpaczy postanowiłam opuścić mieszkanie, bo każda rzecz w nim przypominała mi o mężu. Za nim opuściłam dom, sprzedałam kamizelkę Żydowi, żeby mi nie przypominała kłamstw, które i tak w niczym nie pomogły.
           Wychodząc, zamknęłam za sobą bramę i poszłam przed siebie.
            Jedno wiem na pewno, nigdy nie wrócę do miejsca kłamstw i ciężkich wspomnień.

Mąż (Kuba K.)

Od jakiegoś miesiąca nie czuje się zbytnio za dobrze , kicham kaszle a do tego zaczynam chudnąć a do tego jakiś tydzień temu dostałem krwotoku i zemdlałem.
 Kiedy otworzyłem oczy zobaczyłem nad sobą moja kochaną żonę Marie i lekarza którego imienia nie pamiętam.
 Po wyjaśnieniu przez moją żonę  togo co się ze mną stało zacząłem się obawiać o moje życie ale starałem tego po sobie nie pokazywać bo nie chciałem jeszcze bardziej martwić Mari lecz wiedziałem ,że ona i tak się dowie.
Z każdym dniem było coraz gorzej ja byłem coraz słabszy i nie mogłem chodzić do pracy przez co zaczynało nam brakować pieniędzy na jedzenie i leki dla mnie.
Margaret widocznie się tym przejmowała więc postanowiłem zwężać moją kamizelkę w pasie by nie było po mnie widać ,że faktycznie chudnę. Miałem nadzieje na to ,że Margaret zauważy jak kamizelka na mnie leży i pomyśli iż przybyło mi na wadze co by świadczyło o tym ,że zdrowieje. Jednak niestety tak nie było choć wydaje mi się ,że Margaret jest weselsza i chyba nabrała się na moją sztuczkę mfff  szkoda ,że muszę ją oszukiwać ale innego wyjścia niema bo  nie chce by prawdopodobnie ostatnie dni mojego życia były smutne i pełne nieszczęścia.
Zawsze po zwężeniu mojej kamizelki starałem się chwalić tym ,że na przykład tydzień temu mogłem włożyć pomiędzy mój brzuch a kamizelkę dwa palce a teraz nie mogę.
Myślę ,że robiłem dobrze lecz pewnego dnia nic nie robiłem przy kamizelce a ona była lekko za ciasna pomyślałem, że może faktycznie przybyło mi na wadze  i może iż choroba ustępuje bo od prawie dwóch dni nie miałem wymiotów a i głowa mnie nie boli.
Wnet powiedziałem o tym żonie lecz ona nie napawała się entuzjazmem co mnie posmuciło i zacząłem nabierać podejrzeń.
Po jakimś czasie zauważyłem na mojej kamizelce szwy na pasku których ja nie zrobiłem od razu pomyślałem sobie ,że jak nie ja to zrobiłem to kto!?
Moje podejrzenia padły na Margaret ponieważ ona zawsze chodziła spać dużo później niż ja.
Następnego dnia postanowiłem się dokładniej przyjrzeć mojej kamizelce i znów zauważyłem szwy na pasku  stwierdziłem iż to musi być moja żona.
Przykro mi było z tego powodu nie wiedziałem o tym wcześniej i okazało ,że nawzajem się oszukujemy by poprawić nasze morale.
Stwierdziłem iż dla naszego dobra nie powiem żonie o tym ,że znam prawdę bo bałem się togo że prawda nas przygniecie i oboje będziemy smutni lecz pewnego dnia Margaret przyłapała mnie na zwężaniu kamizelki ze smuciła się i powiedziała do mnie
-przestań kotku nie musisz tego robić ja wszystko wiem.

"...ja wszystko wiem." czyżby moja żona od początku o wszystkim wiedziała te słowa dręczą mnie do dziś.

Nauczyciel Antka (Kuba C.)

Pierwszy dzień Antoniego w szkole.  


Był bardzo mroźny dzień, postanowiłem więc skorzystać z tego faktu i zrobić coś pożytecznego w mojej izdebce. Pomyślałem, iż załatam sobie mój stary kożuch. Biorąc się do tej roboty, weszła jakaś baba z małym hultajem. Nic nie zdążyłem rzec a kobieta już mi się kłania do nóg! Czekam, aż coś przemówi... Po kilku sekundach pokłony ustały i zaczęła wreszcie gadać: "Kłaniam się panu profesorowi i ślicznie proszę, żeby mi wielmożny pan tego oto wisusa wziął do nauki, a ręki na niego nie żałował, jak rodzony ojciec…" Pomyślałem więc sobie: Nie dość, że zarobię to jeszcze będę mógł lać urwisa jak syna własnego! Opcja nie do odrzucenia. Wziąłem chłopaka pod brodę, popatrzyłem mu w oczy i poklepałem... Oczywiście tylko po to, żeby zrobić dobre wrażenie
na matce tego hultaja. Powiedziałem, że ładny chłopak z niego... Naprawdę był ładny, miał jasne kędzierzawe włosy, ciemne brwi i ciemnoszafirowe oczy, hipnotyzujące prawie! Zapytałem po chwili chłopca: Umiesz ty coś? - nic nie zdołał powiedzieć, tylko matka się wtrąciła i odpowiedziała: "Myślę, że chyba nic nie umie." Lekko się załamałem, przecież każdy urwis coś umieć musi! Po chwili jednak do głowy myśl mi przyszła, że i tak te matoły nic w szkole się nie nauczą, więc na jedno wychodzi... Matka jeszcze potem dopowiedziała: "Antek to chyba tylko uczył się bydło paść, drwa szczypać, wodę ze studni ciągnąć i chyba już nic więcej." Pobrałem opłatę czterdziestu groszy i zainstalowałem łobuza do szkoły. Kilka dni bo wizycie w mojej izbie, chłopak zjawił się w szkole. W ten dzień było strasznie zimno, pękł piec i żeby tego było mało drzwi się nie domykały. Po kątach szkoły siedział biały mróz i wytrzeszczał na wszystko iskrzące ślepie. Wszystkie gamonie miały czerwone twarze i ręce trzymały w rękawach. Ja natomiast miałem na sobie mój cieplutki kożuszek i baranią czapkę na głowie. Posadziłem Antka pomiędzy uczniami, którzy nie znają jeszcze liter. Zaczęła się pierwsza lekcja z moim nowym uczniem... Wziąłem kredę w moje skostniałe od zimna palce i napisałem na tablicy literę...- Patrzcie, dzieci! - powiedziałem. - Tę literę spamiętać łatwo, bo wygląda tak, jakby kto kozaka tańcował, i czyta się "A"… Powtórzcie! a… a… a… - A!… A!… A!… - zawołali chórem uczniowie pierwszego oddziału. Nad ich piskiem górował głos jakiegoś ucznia, lecz nie wiedziałem jeszcze, że to był Antoni. Narysowałem drugą literę... Tę literę - powiedziałem - zapamiętać jeszcze łatwiej, bo wygląda jak precel. Pamiętajcie sobie, że precel jest podobny do tej litery, która nazywa się "B". Wołajcie: be! be! Chór zawołał: BE! BE! - Tym razem Antoni wyraźnie górował głosem nad innymi. Zwinął obie ręce w trąbkę i beknął jak roczne cielę. - W klasie wybuchnął śmiech, a ja miałem ochotę go dać gołego na dach szkoły. - HĘ! - krzyknąłem do Antka. - Toś ty taki zuch? Ze szkoły robisz cielętnik? Dajcie go tu na ROZGRZEWKĘ! Ten hultaj ze zdziwienia aż osłupiał, ale nim się opamiętał, już dwóch najsilniejszych ze szkoły chwyciło go pod ramiona i wyciągnęło na środek. -A nie becz, hultaju! A nie becz! - Powiedziałem. Wyrysowałem trzecią i czwartą literę, dzieci nazywały je chórem, a potem nastąpił egzamin. Pierwszy oczywiście odpowiadał ten łobuz! Wiedział tylko jedną literę - "A"... Znowu przeprowadziłem mu rozgrzewkę. W kwadrans później zaczęła się nauka oddziału wyższego, a niższy poszedł na rekreację, do mojej kuchni. Tam jedni pod dyrekcją gospodyni skrobali kartofle, drudzy nosili wodę, inni pokarm dla krowy, i na tym zajęciu upłynął im czas do południa... Wszyscy rozeszli się do domu i tak upłynął pierwszy dzień Antoniego w szkole.

Żona wójta Cyganka (Emilia)

Ci wszyscy ludzie myślą tak samo. Śmieją się, drwią. Dziwują się wielce. Młoda, piękna i bogata kobieta wychodzi za starucha. Nie pasujemy do siebie, ale być wójtową to nie byle co. Właściwie to chyba tylko dlatego za niego wychodzę. Dzieciaty jeszcze do tego. Może ja robię źle... Może nie powinnam...

O! Znów ktoś puka. Już lecę, już pędzę. Tym razem strażnik. Coś ostatnio częściej w gminie bywa. Zapraszam grzecznie i oczywiście uśmiech - to podstawa. Jest to mężczyzna jak każdy, nie wyróżnia się niczym, do tego lekko nudnawy w usposobieniu. To nie na moje nerwy! Pytam miło, czy do wójta ma porachunki. Tak. - odpowiada. Jeszcze jak się patrzy. Matko przenajświętsza... Poleciałam coś im przygotować, żeby byli zadowoleni. No nie, nie usiedział za długo u mego wójta. Oj nie.  Ledwie kwadrans mija już jego wyblakłą, krzywą gębę widzę. A teraz ze mną chce rozmawiać... Każdego w końcu gościnnie trzeba przyjąć. Głupia, nie odstawiaj cyrku! Dobrze, wreszcie koniec. Zamykam drzwi za przybyszem, dwóch kroków nie uszłam, jak szmery za drzwiami słyszę. Tego już za wiele!!! Prawie drzwi z zawiasów wyrywam. Toż to wielmożny pan profesor, we własnej osobie, w już kolejnym, nowym, odświętnym wdzianku. Czego to ludzie nie wymyślą. Magnat się znalazł! Jak go złapię za te strojne fatałaszki! Jak go za tą siwą czuprynę pociągnę! Co to ma znaczyć, tak się natrętnie do domu wpraszać!? Ja tego znosić nie będę! Otrzepuję się, by się przypadkiem głupotą nie zarazić i zamykam drzwi. Mimo to wciąż go widuję. Najzwyczajniej w świecie wietrzę dom, otwieram okna, bo pogoda. Wdycham świeżutkie powietrze, słucham śpiewu ptaków. Nagle, ni stąd ni zowąd do moich uszu dochodzą wieśniackie przekleństwa tego typa. Łazi, krąży, wzdycha. Do tego przesiaduje czasem na progu. Okropieństwo. Nie znajdziesz człowieku spokoju, nie znajdziesz...

Już niedziela. Znów nie mogę znaleźć moich ulubionych korali i chusty (więc szybko łapię inne). Od kiedy ci wszyscy mężczyźni nachodzą nasz dom drzwiami i oknami, wciąż coś ginie. Czyżby to oni...!? To nie chwila na zastanawianie się nad tym. Już jestem spóźniona! Zdyszana i jak znam siebie czerwona jak burak, wpadam do kościoła. Zaczynam się przeciskać między mężczyznami. Nagle potykam się o czyjąś nogę. Tracę przez to równowagę i nawet nie wiem kiedy, trzymam rękę na ramieniu jakiegoś młodego chłopa. Spogląda na mnie. Jego oczy są słodkie i marzące. Czuję od niego coś dzikiego, a zarazem łagodnego. Jest jakiś wyjątkowy, zupełnie inny od tych pozostałych, których spotykam. Nagle słyszę szepty za plecami i to mnie budzi. Idę, więc dalej. Czy przypadkiem mi się nie przywidziało? Muszę się obejrzeć. Udaję, że mi znów ktoś przeszkodził w drodze. Lekko się potykam. Tak, on nadal tam klęczy. Modlę się z książeczki, co chwilę kontrolując sytuację dokoła, by nic mnie nie ominęło. Kończę i znów się oglądam. Słońce mnie razi w oczy, to się odwracam. Na końcu nabożeństwa chcę podejść bliżej chłopca, ale otaczają mnie te pacany. Nie mogę się uwolnić z kółka złożonego z pisarza, który często pod przykrywką rozmów z wójtem u nas bywa, z gorzelnika (niezbyt go znam, niedawno go poznałam) i oczywiście nie może braknąć tego przeklętego nauczyciela. Po wzajemnych chichach śmichach, idę jak zwykle po warzywa na zupę, by męża nakarmić.
Ten gorzelnik to kawał zdrowego chłopa. Ciekawi mnie ten jego młody wyraz twarzy. Patrzy na mnie jakby chciał mnie zjeść. Przyjeżdża specjalnie na nabożeństwo z trzeciej wsi. Naprawdę pobożny. Na pewno jak go zaproszę to wstąpi do domu wójtowej... Ale bardziej mnie ciekawi ten młody chłopiec z kościoła. Czy przyjdzie kiedyś do wójta?

Siedzę w pierwszej ławce w kościele i nagle widzę go obok na kolanach. Zerkam na niego ciekawie, ale on mnie nie widzi. Szkoda. Widzę łzy w jego oczach. Przez to są jeszcze piękniejsze...

Mój portret wykonany przez wędrownego malarza.

Egzekutor Czerwiakow (Martyna)

Tak się cieszyłem na ten dzień.
 A tu proszę : ból głowy niesamowity, ból gardła , no i ten katar. Nos wydaje mi się taki wielki i czerwony , że chyba zaraz mi pęknie . Nie wiem , nie wiem co mam zrobić , przecież dzisiaj mam iść do Arkadii na operetkę  " Dzwony Kornewilskie".
Co prawda to dopiero wieczorem , ale przecież katar mi nie przejdzie do wieczora .
 Muszę porozmawiać z żoną . Może ona mi doradzi co mam zrobić (...)
Wypiłem gorący rosół  i czuję się już lepiej (...)
Niech się dzieje co chce , ja idę.
 No teraz jestem szczęśliwy (...)
O jest moje miejsce - drugi rząd - wspaniale .
Lornetka jest ... , jest . Gdzie ta chusteczka . No nie , nos chyba mi pęknie . Ale mi się kichło .
O jej ! Czyżbym ekscelencja Brizżałowa oparskał. Muszę go przeprosić.
 Jakoś dziwnie zareagował na moje przeprosiny . Tak mi wstyd, przecież ja nie chciałem. Lekceważy mnie czy co ?
 No nic będzie przerwa , to go jeszcze raz przeproszę (...)
Już nie mogę się skupić (...). Kiedy będzie ta przerwa ?
O nareszcie.
 Nie wiem jak mam przepraszać tego człowieka . Staram się być grzecznym , przecież to nie moja wina. A on patrzy na mnie tak lekceważąco . No cóż przecież ja jestem zwykłym egzekutorem , a on "Wielki Pan".Poproszę żonę , żeby mi doradziła (...)
Ona jak zwykle nie widzi problemu . Mówi ,że ja je stwarzam. Dla świętego spokoju powiedziała chyba , żebym szedł rano jeszcze raz go przeprosić ...
   Co to była za noc ! Chyba najgorsza w moim życiu. Co ja mu powiem? - Nie wiem . Pustka w głowie . Przede wszystkim muszę się elegancko ubrać . Przed wizytą u Brizżałowa pójdę jeszcze do fryzjera...
Teraz już chyba lepiej wyglądam . No nie  jak on mnie potraktował ?!
Przecież to nie moja wina  , że  mam katar. Co ja mam zrobić ? Może napisać list 
Tak, tak , tak zrobię.
List, list ale co napisać ?  Nie - pójdę jeszcze raz jutro . Mam dosyć tego upokorzenia , tego poniżenia, tego chamstwa ...
Co mi pozostało ...?

 Położyć się i umrzeć.